Pierwszy normalny dzień

Piątek, 15 czerwca 2007

Dziś wstałam o 8 rano. Kto mnie obudził? Lulu! Przyniósł mi 600 rupii (ok. 42 zł), powiedział, że nic się nie dzieje, nakrzyczał, że mam zacząć jeść i zniknął. Ponieważ w nocy bardzo mi się chciało pić i ostatkiem sił broniłam się przed kranówką, pobiegłam po wodę. Kupiłam też 2 banany, które były o połowę krótsze od naszych. No cóż, widocznie nie używają jeszcze nawozów do bananowców jak Polacy ;]
Zastanawiałam się, co zrobić z resztą pieniędzy i w końcu podjęłam decyzję, że kupię indyjską kartę sim. Okazało się, że muszę wypełnić tam specjalny formularz i wkleić zdjęcie. Przy zwykłym pre-paidzie! Na stołówce oprócz Cariny spotkałam dwóch Francuzów, z których jeden zabrał mnie do banku na kampusie i wreszcie zamieniłam dolary na rupie. Tam też musiałam wypełniać specjalne formularze, składać kopię paszportu i aż się dziwię, że nie chcieli zdjęcia. Tak w ogóle, to obiadek był dobry i wcale nie tak pikantny, jak się tego spodziewałam. Pamiętam, jak kiedyś w Polsce chłopaki gotowali i powiedzieli mi, że w domu dodają 6 łyżek curry, a że tu jedzą z przyjaciółmi nie-Indusami, to dodają tylko 4 ;] Dobrze, że już wcześniej nauczyłam się jeść palcami. Jeżeli jeszcze nie próbowaliście, to mówię wam, tak smakuje dużo lepiej.

Byłam jeszcze w bibliotece. Zaskakujące jest to, że SGH ma Hulla tylko w czytelni i dopiero Bartek pożyczył mi egzemplarz z BUWu, a tu proszę, chwila i leży przede mną „Introduction to Futures and Options Market”. W bibliotece było właśnie malowanie i mogłam podziwiać nowoczesne rusztowania. Strach wejść!

Zrobiłam dzisiaj trochę zdjęć kampusu. Jest po prostu ślicznie. Same budynki wyglądają jak wielki labirynt, pełno jest przejść, ścieżek, połączeń, skrótów, korytarzy, filarów, a wszystko takie same. Ale już wiem, jak dojść na stołówkę, do sklepiku, biblioteki i do Centrum Informatycznego. Bank jest trochę dalej i tam odrobinę błądzę. Ptaki naprawdę pięknie śpiewają, a wieczorami grają świerszcze. Jak się wyłączy wentylator, to słychać startujące i lądujące samoloty. Ten wiatrak na suficie jest bardzo przydatny, ale monotonny szum bardzo usypia, niektórych by irytował, mnie na szczęście nie. Na noc go wyłączam, żeby mieć trochę ciszy. Zresztą, co śmieszniejsze, siedziałam wczoraj z komputerem oparta plecami o ścianę i się przeziębiłam. W Indiach! Ojej, tylko ja jestem do tego zdolna ;]

Aha, minęły zawroty głowy. To jednak jet lag a nie leki antymalaryczne. Na szczęście.

Brak komentarzy: