Pierwsze wyjście poza kampus

Sobota, 16 czerwca 2007

Jutro mam urodziny. Indianie, tak jak wielu ludzi w Polsce, zaczynają świętować o północy. Trochę smutno – jestem tu sama i mam ochotę zaśpiewać:

„Dzisiaj są moje urodziny,
które obchodzę bez rodziny,
daleko, wysoko wśród manowców,
w pokoiku na wieży hangaru dla szybowców”
[SDM]

O 16:15 przyjechał Monty i zabrał mnie na miasto. Tu nawet przez ulicę bym sama nie przeszła. Jak ktoś wchodzi na jezdnię, to samochody się nie zatrzymują. Monty śmieje się, że to, że kierowcy rozjeżdżają pieszych, zmniejsza przyrost populacji. Wzięliśmy autorikszę (taki mały żółty samochodzik), która tu zastąpiła tradycyjne riksze.

Ruch jest straszny. Zawsze myślałam, że praca w call center to najgorsza robota, jaką mogę dostać. Teraz już wiem, że nigdy nie chciałabym być kierowcą autorikszy. Czuję pełen podziw, jak widzę ich lawirujących między pojazdami, jadących trzema pasami na dwupasmowej drodze, prawie ocierających się o inne auta. Już wiem też, dlaczego tu tyle motorów. Po prostu na nim da się wszędzie wepchać.

Pojechaliśmy do najstarszego domu handlowego – Forum Mall. Za autorikszę płaci się 12 rupii na starcie i 6 rupii za kilometr. Przejechaliśmy 7,5 km, więc zapłaciliśmy 57 rupii, czyli ok. 4 złote. Jako prezent powitalny dostałam kurtę. Tak na marginesie, Monty był pierwszym facetem, który ze mną poszedł na babskie zakupy. Bardzo rozbawił mnie manekin na wystawie ubrany w bardzo tradycyjną spódnicę i czerwoną koszulkę na ramiączkach z napisem Dolce and Gabbana. Sama kupiłam jedną. Nareszcie! Proszę o spódnicę, a sprzedawczyni wyciąga mi okropnie amarantową. Patrzę dziwnie na Monty’ego, on się śmieje, w końcu pytam, czy są jakieś brązowe, czarne, białe… Ich kolory są przeszywające. W Indiach chyba wszystko jest skrajne: pikantne – jest pikantne do granic wytrzymałości, słodkie - jakby był to sam cukier i miód, kolory – aż się zastanawiam, skąd maja takie barwniki. Są jak na zdjęciu obok, brakuje tylko intensywnie turkusowego. Miasto też jest podobne, obok wielkich luksusowych budynków (widziałam siedzibę Accenture i HSBC) stoją posągi bóstw, a obok budowanych nowoczesnych osiedli wciąż są rozsypujące się rudery. Bogactwo i ubóstwo. Piękno i brzydota.

Skoczyliśmy jeszcze do Coffe Baru. Miejscowi, jak nie mają, co robić, a zwykle nie mają, to albo siadają dookoła na murkach, schodach i obserwują ludzi, gadają, palą papierosy, albo idą do Coffe Barów. Wypiliśmy bardzo dobrą kawę z wanilią i miałam okazję spróbować miejscowego przysmaku. To kawałek ciasta polany wrzącą czekoladą z gałką lodów na górze.

Tak w ogóle, to rząd Karnataki ustanowił przepis, że wszystkie kluby i bary zamykają się o 23:00, więc za długo się nie da posiedzieć przy kawce.

Jak już wracaliśmy, czułam się naprawdę szczęśliwa. Jakbym się upiła tym miastem, kolorami, widokami. Aż mi się kręciło w głowie. Do tego jeszcze czułam się jak prawdziwa kobieta. Te indyjskie spódnice, kolczyki, „u look wonderful in it” wypowiedziane przez mojego kumpla, spojrzenia ciekawskich facetów… A dzień jeszcze się nie kończy! Jeszcze czeka mnie pierwsza olbrzymia impreza na kampusie, której wszyscy studenci z niepokojem wyczekują.

2 komentarze:

Ola Floo pisze...

Wszystkiego najlepszego:]]]]

Ola Floo pisze...

Wszystkiego najlepszego:]