Buddy?

Niedziela, 24 czerwca 2007

Dzisiaj jest raczej leniwy dzien. Wstałam, zjadłam śniadanie z Somdevem, moim oficjalnym buddym, potem siedliśmy na murku kolo boiska do krykieta i przegadaliśmy prawie pół dnia. Na początku go nie lubiłam. W ogóle system buddy jest tu beznadziejny. Jakbym nie miała tu Monthy’ego i Praneeta, to miałabym tu pewnie trochę problemów. Dowiedziałam się przed moim przyjazdem, że zajęcia zaczynają się od poniedziałku, wiec mój buddy nie będzie na kampusie, kiedy przyjadę. To, po co został buddym??? W SGH jesteśmy tydzień przed rozpoczęciem semestru, żeby odebrać naszych obcokrajowców z lotniska, pokazać im uczelnię, miasto, a tu? Jak przeżyłam bez niego 3 dni, to przeżyję i 3 miesiące. W ogóle spotkałam go przypadkowo na L^2 w sobotę i również przypadkowo powiedział mi, że jest moim buddym. Phi! Powiedziałam mu, że ja już mam buddy’ego – Praneeta.

Ale dzisiaj sobie pogadaliśmy i nawet go polubiłam. Spędził trochę czasu w Niemczech i jak wielu Indian jest zainteresowany II Wojną Światową. Porozmawialiśmy więc o Hitlerze, o odpowiedzialności narodowej, o polskiej perspektywie, bo na świecie jest bardziej znana ta zachodnia, o rozwoju Polski i Indii itd.

Dowiedziałam się też co nieco o kastach. Od początku wiedziałam, że mimo oficjalnego zniesienia podziału wciąż istnieją. Ale nie wiedziałam, że reprezentanci najwyższej kasty wciąż noszą przepaski - pasma białych nici, które są ich symbolem (po ang. thread, nie wiem, jak to dokładnie przetłumaczyć, na pierwszym zdjeciu jogini w przepaskach,a na drugim ich produkcja). Oczywiście jest ona pod koszula, wiec nikt jej nie widzi, ale jeżeli ktoś codziennie rano ją zakłada, to jest to bardzo mocny symbol.

Zawsze patrząc na ludzi sprzątających w IIM i tych wszystkich biednych ludzi na ulicach, zastanawiałam się, jak oni się czują. W Polsce właściwie każdy może wpłynąć na swój los. Wiem, że najbiedniejszym rodzinom jest ciężko, ale jeżeli dziecko jest naprawdę pracowite, to może dostać się na studia, otrzymać stypendium socjalne, a po roku najprawdopodobniej naukowe, a jak skończy studia, szczególnie taki SGH czy UW, to ma już bardzo duże możliwości. Mam nawet taką koleżankę w akademiku – bardzo miła dziewczyna, troszkę samotna, troszkę nieśmiała, chyba nie do końca mogąca się odnaleźć w Warszawie, ale mimo to radzi sobie na studiach i wierzy, że zmieni życie swoje i swoich bliskich. Podziwiam ją za tę wytrwałość.

Studia w Indiach są płatne, wiec nie każdy może sobie na nie pozwolić. Powiem więcej, mało kto może sobie na nie pozwolić. Więc takie dziecko urodzone w slumsach wie, że do końca życia będzie pracować w slumsach. Jego wybór jest niewielki – może zdecydować, czy zamiatać ulice czy wypalać cegły, żeby przeżyć. Jak o tym myślę, to smutno mi się robi. Zdaje sobie sprawę, że w Indiach jest tyle dzieci, że wykształcenie ich jest zbyt dużym obciążeniem dla budżetu, ale wciąż myślę, ze powinny mieć chociaż jakąś szanse. Zastanawiam się, czy taka dziewczyna, która pomaga mojej krawcowej, jest szczęśliwa. Czy to już wyższy status być pomocnicą krawcowej? Patrzyłam na nią i widziałam młodą, ładną, błyszczącą twarz. Ale w mojej głowie pojawiły się możliwe słowa rodziców jej chłopaka: „Ona jest tylko pomocnicą w jakimś malutkim zakładzie. Znajdziemy ci lepszą żonę”. Przykre.

Ostatnio sytuacja w Indiach się nieznacznie zmienia. Teraz reprezentanci wszystkich kast mogą iść na studia pod warunkiem, że maja z czego zapłacić. A ci najpilniejsi są zwolnieni z opłat za studia, wiec dla tych najwytrwalszych jest jakąś szansa. Obecnie ok. 20% mężczyzn w IIM nie nosi białej przepaski – tak powiedział Som. Ale jest to temat tabu, wiec lepiej z nikim o tym nie rozmawiać.

Sari i Fuga

Sobota, 23 czerwca 2007

O łał, dzisiaj obudziłam się o 8:10. Grr, zaspałam na FSA. Nie chciałam wejść do klasy w trakcie wykładu, więc jest to pierwsza nieobecność z sześciu.

Po południu za to pojechałyśmy z Tuliką, Simi i Lakshmi na zakupy. Dziewczyny oglądały kurty, a ja pobiegłam wypatrzeć sobie jakieś sari. Było ich baaardzo dużo: wszystkie możliwe kolory, materiały (żorżeta, bawełna, jedwab i inne), gładkie, haftowane, wyszywane koralikami, kryjące i transparentne. Kilka rzędów wieszaków. Ach! Na ladzie obok pierwsze rzuciło mi się w oczy takie turkusowe ze złotym pallu (głowa sari). Było z jedwabiu. Dziewczyny i sprzedawczyni stwierdziły, że pierwszy raz powinnam ubrać cos lekkiego, miękkiego i wygodnego i zaczęły mi szukać czegoś odpowiedniejszego. Zobaczyłam ich co najmniej kilkanaście i już właściwie zdecydowałam się na czarne, lekko przezroczyste z kolorowym wzorem na pallu i brzegach. Ale jakoś wciąż mi po głowie chodziło to pierwsze, turkusowe. Spytałam, dlaczego właściwie nie mogę go mieć, co jest w nim takiego, ze ma mi być niewygodnie. Moją wadą jest, a w tym przypadku zaletą było to, że jestem ciekawska i jak nie dostane logicznego wyjaśnienia, to ciężko mi jest uwierzyć komuś na słowo. Sprzedawczyni powiedziała, że jest za ciężkie, sztywne i trudno się go układa, ale postanowiła go upiąć na mnie, żeby mi to udowodnić. I wtedy stało się cos niesłychanego. Każdy w sklepie, jak mnie w nim zobaczył, od razu krzyknął, że jest dla mnie po prostu idealne. Oczy moich dziewczyn zabłyszczały. Nie musze chyba wspominać o swoich. Sari oczywiście od tego momentu należało do mnie.

Dziewczyny zgłodniały, wiec poszłyśmy cos zjeść. Właściwie one jadły, bo mi to jedzenie totalnie nie smakowało. Blech. Za to spodobały mi się bardzo talerzyki z liści.

Zaraz po powrocie spotkałam się z moim znajomym z wymiany w Warszawie – Raja skończył IIMB i właśnie wpadł z odwiedzinami. Pogadaliśmy trochę i poszliśmy do krawca i fotografa – sama bym ich szukała pół dnia.

Krawiec: moje sari ma być gotowe w środę.

Fotograf: mogłam wziąć 4 zdjęcia za 30 Rs lub cala stronę (36 zdjęć) za 60 Rs. Już się zdecydowałam na te pierwsze, bo w końcu, co ja zrobię z 30 zdjęciami, ale potem sobie pomyślałam, ze jeżeli chcą zdjęcie do głupiego formularza o kartę SIM, to kto wie, do czego jeszcze będą je potrzebować. Tak na marginesie zablokowali mi komórkę, bo złożyłam niekompletny formularz, tzn. bez zdjęcia. Tu nawet, żeby kupić zwykłego pre-paida, trzeba się zarejestrować. Podobno zalecenie antyterrorystyczne.

Dzisiaj jakiś taki zaganiany dzień jest – ledwo wróciliśmy, a już Praneet dzwonił, gdzie jestem, bo mamy wychodzić na imprezę. Przebrałam się i umyłam dosłownie w przeciągu 5 min i od razu wybiegłam z pokoju, a pod bramą okazało się, że i tak czekamy jeszcze na drugiego Sandeepa, którego nazywamy też SanD. Reszta była już w Fudze. Dziewczyny mówiły o tej dyskotece od kilku dni. Okazała się całkiem fajnym miejscem, tylko bardzo drogim. Wejście 600 Rs, a w Karnatace wszystkie puby i dyskoteki muszą być zamknięte o 11 wieczorem. Coś okropnego. Bawiliśmy się wiec bardzo intensywnie, bo w końcu mieliśmy jakieś 2-2,5 godziny. Sandeep miał się po godzinie zmyć i dołączyć do jakiś znajomych gdzieś indziej, ale obiecał mi, że mnie nie zostawi;] Ten facet po prostu prześwietnie tańczy.

Wow, tak w ogóle to wspaniale się bawiłam, mimo że muzyka z sobotniej imprezy na L^2 była wg mnie dużo fajniejsza. Jakiś chłopak próbował mnie zagadać i, kurcze, zapomniałam jak jest w Hindi „Idź do diabła”, a właśnie po to dziewczyny mnie tego dzisiaj nauczyły. Oczywiście nie byłam sama, wiec w tej samej chwili Venkat stanął za mną, objął mnie i popatrzył na tego gościa dzikim spojrzeniem, które mówiło coś w stylu: „Odp**** się. Ona jest moja/nasza” ;]

Jak wróciliśmy na kampus było już po 1 rano. Wszyscy jak jeden mąż poszli do Athicas, czyli naszego sklepiku-baru. I wszyscy zabrali się za jedzenie maggi, czyli gotowanego makaronu w jakimś kiepskim sosie. Miejscowy, a raczej akademikowy przysmak. Ci faceci mogą jeść o każdej porze, a jak nie wiesz, gdzie ich znaleźć, to jeżeli nie są na GTop, to najlepiej szukać ich w Athikas ha ha.

Potem szybko wzięłam prysznic i miałam się położyć do łóżka, ale chłopaki zaczęli pisać do mnie: „Gdzie jesteś? Chodź! Czekamy na ciebie”, więc ostatecznie dokończyliśmy imprezę na GSpot.

Tracking Creative Boundaries

Piątek, 22 czerwca 2007

Znów zajęcia. Pierwszy raz o 8:00 rano. O Financial Statement Analysis nie będę pisać – przedmiot jakich wiele. Natomiast Tracking Creative Boundaries (TCB) to już całkiem co innego. Dzisiaj było, jak być w porządku wobec samego siebie i o wizji. 4 najważniejsze elementy to:

1. wizja - CO chce osiągnąć?

2. wartości - JAK chce to osiągnąć? (musi być etycznie)

3. cel, kierunek, jasność – DLACZEGO chce osiągnąć?

4. kontekst - umiejscowienie tego w czasie współczesnym

Zastanawiamy się nad wyborami, nad odpowiedzialnością, nad celami, wartościami, naszymi słabościami, nad tym, jak weryfikować wizje samego siebie. Profesor był naprawdę niesamowity. W ogóle wyglądał jak nieźle zakręcony artysta.

Potem jeszcze Insurance and Risk Management i chciałoby się powiedzieć weekend, tyle ze jeszcze jutro mam zajęcia. W sobotę?!?

Zajęcia

Czwartek, 21 czerwca 2007

Dzisiaj oprócz wykładów z Strategy&Organization (S&O) i Managing Bank and Financial Institutions (MBFI) miałam pierwsze zajęcia z Personal and Interpersonal Effectiveness (PIEW).

Tu zajęcia zaczynają się o 8 rano jak u nas. Fajną rzeczą jest jednak to, że mają dłuższą przerwę na obiad między 13:00 a 14:15. Chociaż tu nie mam tak, że wracam z zajęć o 21 i się zastanawiam, czy jest sens gotować obiad czy nie. Co więcej, nie ma czegoś takiego jak ćwiczenia, ale wykłady są w grupach 20 do 60 osób, więc nie raz przypominają nasze ćwiczenia. Ponieważ zajęcia są dwa razy w tygodniu, to plan jest tak skonstruowany, że – z małymi korektami – we wtorek ma się deja vu po poniedziałku, w czwartek po środzie, a w sobotę po piątku. Tak, tak, zajęcia są w sobotę.

S&O prowadzi najlepszy facet od strategii w Indiach, który doradza wielu międzynarodowym firmom. Zajęcia są w postaci studium przypadku (case’y po starosłowiansku), które trzeba przeczytać wcześniej. Jeden jest na jedne zajęcia i liczy bagatelka 30-50 stron, które, jak profesor podkreśla, nie są bajką na dobranoc. Zajęcia prowadzone są bardzo żywiołowo, zadawane są przeróżne trudne pytania, każdy rzuca swoje pomysły. Minusy: 1. ktoś powie pod nosem swoja odpowiedz i nagle prof. krzyczy „Tak, tak! Świetnie”, a ja wciąż nie wiem, co jest świetnie, bo w moim kawałku sali już nie słychać. 2. Trzeba mieć dużą wiedzę o Indiach, bo mimo że firmy są międzynarodowe, to zawsze jest lokalne powiązanie, a na pytanie „Jak wyglądał rynek farmaceutyczny w Indiach w latach 1998-2003?” nie potrafię niestety odpowiedzieć. Dużo pracy, ale bardzo rozwijający przedmiot. Wychodzi się z niego i ma się głowę pełną myśli.

MBFI – coś pomiędzy naszą bankowością i finansami. Całkiem w porządku facet i przystępny wykład. Na szczęście indyjski system bankowy jest bardzo podobny do naszego. Tylko historia trochę inna, te wszystkie regulacje, deregulacje, nacjonalizacje i prywatyzacje,… ale książka jest amerykańska (tylko 880 stron), więc przedmiot skupiony jest też na rynku międzynarodowym, a nie tylko krajowym. Ogólnie w statystykach porównania do regionu, czyli Chin, Malezji, Tajwanu itd. Przydatna wiedza.

PIEW – król wieczoru. To jeden z dwóch przedmiotów nieekonomicznych. Tu się nie uczymy, lecz medytujemy, zastanawiamy się, co to znaczy być zwycięzcą w życiu, jak dokonywać wyborów, co daje szczęście.

Łoł, padam. Zajęcia miałam od 11:30 do 19:15, ale muszę przyznać, że się trochę odzwyczaiłam. Mała drzemka się przyda ;]

Jedzenie

Środa, 20 czerwca 2007

Indyjskie jedzenie jest naprawdę w porządku. Ponieważ stołówka jest wliczona w cenę akademika, prawie każdy z nas tam jada. Jedzenie jest oczywiście wegetariańskie. Czasem za dodatkową opłatą można dostać jakiego kurczaka (pikantny kebab). Szczerze powiedziawszy, ciężko powiedzieć, co tu się je. Do wszystkiego jest dodawane tyle masali, czyli przypraw, że czasem się zastanawiam, czy to żółte coś to ziemniak czy dynia. Na obiad zawsze są jakieś owoce i to jest jedyna rzecz poza chlebem, którą potrafię nazwać. Zazwyczaj są to banany i wtedy przy framudze drzwi zawieszony jest metrowy kawałek pnia bananowca z bananami dookoła.

Jak na razie to próbowałam każdego możliwego jedzenia i smakuje mi absolutnie wszystko. Dzisiaj był jeden wyjątek, ale chyba nie można go liczyć: przez nieuwagę rozgryzłam i połknęłam dwie czerwone papryczki chili. SsSssSs…. Zielone są jeszcze w porządku, ale czerwone to już nie niebo w gębie, a właśnie piekło.

Tutaj wszystko, co się je to albo skrobia w postaci ryżu, różnych placków, chleba pita itp. albo pokrojone lub przemielone warzywa w jakimś nieokreślonym sosie – taka papka. Do tego do każdego posiłku jest miseczka z kefirem, który łagodzi pikantny smak. Inne osoby z wymiany dodają go do niektórych papek, ja, tak jak miejscowi, jem go na końcu i wtedy nie czuje się już przypraw w ustach po posiłku.

Na śniadania można dostać jajka – właśnie to odkryłam. Do tego są płatki kukurydziane, mleko, dżem i normalny chleb. Poza tym jakieś indyjskie specjalności, ale ostatnio ich już nie próbuję. Kolacje i obiady są właściwie takie same.

Do tego jeszcze dochodzi przerwa na kawę lub herbatę. Jak już pisałam, herbata jest z mlekiem i absolutnie nie smakuje jak herbata. Kawa jest taka, jaką lubię – delikatna z dużą ilością mleka, ale Thibaut twierdzi, że też jest bardzo dziwna i nie widzi różnicy między kawą i herbatą. Do kawy czasem podają jakąś zakąskę, która zazwyczaj nie jest ani specjalnie słodka ani pikantna. Chyba jedyna taka rzecz, bo wszystko inne jest tu ekstremalne. Jak podają słodycze, to są maksymalnie słodkie (na zdjęciu obiadu po prawej jest taka kulka wystająca spod chleba rita – laddo), dżem też, a jak cokolwiek innego, to maksymalnie pikantne.

Wrzuciłam jeszcze zdjęcie mężczyzny, który na bieżąco robi placki nad palnikiem gazowym. Niezły widok.

Kolor skóry się liczy!

Wtorek, 19 czerwca 2007

To jest dla mnie bardzo dziwne, szczególnie w tym kraju. Zauważyłam, że na wszystkich plakatach reklamowych są bardzo jaśni Indianie. To samo zresztą z aktorami. Są trochę jaśniejsi (Hrithik, Kajol, Rani Mukherjee, Kareena Kapoor) i trochę ciemniejsi (SRK), ale tych naprawdę ciemnych nie ma. Myślę: Dlaczego? Czyżby Indianie wstydzili się tego, że są ciemni? A może tylko mi się wydaje? To, że jednak nie wydaje mi się, potwierdziło moje wczorajsze wyjście do sklepu. Na półkach znalazłam krem rozjaśniający w dwóch wersjach: dla kobiet „Fair and teen” i dla mężczyzn „Fair and handsome”. Jakoś nie mogłam o tym zapomnieć i długo myślałam i doszłam do wniosku, że tak nie dzieje się dlatego, że Indianie są inni. Tak się dzieje dlatego, że Indianie są tacy sami jak my. Jesteśmy takimi samymi ludźmi i nasze archetypy są takie same. Człowiek pozornie chce być inny, wyjątkowy. Równocześnie jednak chce się czuć taki sam. Tylko wtedy może być częścią społeczności, czuć się akceptowany.

We wszystkim dążymy do jakiegoś optimum. Jak człowiek ma 1,45 m albo 2,10 m wzrostu, to nie czuje się z tym raczej dobrze, gdy ma np. 1,70 m, to jest ok. Podobnie z kolorem skóry. Są ludzie biali jak papier (ja tu należę) i czarni jak węgiel. Lekki brąz jest gdzieś pośrodku. Ci ciemni chcą się wybielać (czy Michael Jackson tez jest tego dowodem?), ci jaśni chodzą do solarium albo leżą plackiem na plaży. W obu przypadkach niszczymy skórę i wydajemy pieniądze tylko po to, by w naszym przekonaniu wyglądać ładniej.

Kolejna przyczyna jest już dużo bardziej świadoma niż ta pierwsza. Kolor skory świadczy o statusie społecznym. Tak jak dawniej w Polsce chłopki były opalone, bo pracowały w polu, a szlachcianki miały „szlachetną białą płeć”, tak tutaj teraz jasna karnacja znaczy, że ktoś pracuje w biurze a nie na ulicy. W Europie i Ameryce Północnej ta hierarchia się odwróciła o 180 stopni. Bo jeżeli biały jest brązowy to znaczy, że ma czas i pieniądze, żeby wygrzewać się na plaży ewentualnie w solarium.

Co dziwne, już trzeciego dnia nauczyłam się rozpoznawać ludzi na kampusie IIMB. Ci co tu sprzątają, gotują itd. różnią się od studentów i nauczycieli nie tylko tym, że często nie noszą butów, a ich ubrania są dużo gorsze i zakurzone. Ich twarze są chude, pomarszczone i zaniedbane. Kobiety noszą tylko sari, oczywiście te najtańsze, a mężczyźni zwykle materiałowe spodnie i koszule. U studentów zauważymy już zachodnie podkoszulki i dżinsy, jeżeli dziewczyny są ubrane po indyjsku, to bardzo rzadko są to sari, raczej salwary i kurty. Nauczyciele maja już dobrej jakości garnitury, jeżeli są to kobiety, to czasami mogą to być kostiumy, ale najczęściej są to piękne sari (kobiety nie pokazują tutaj nóg, wiec moja spódnica zaraz za kolana jest tu krótką spódnicą). Często są też okrąglejsi. To jak z badaniami nad maklerami w USA. Jeżeli przypadkowy klient wszedł do biura, to szedł do tego grubszego, bo to podświadomie znaczyło, że dobrze je, a to znaczy, że ma za co jest, a to dalej, że jest dobry w tym, co robi. Wg mnie w czasach obecnych ta tendencja też powinna obrócić się o 180 stopni. Nie robiłam badań, więc nie wiem, jak jest, ale: ktoś jest świetny w tym, co robi, ergo: zarabia dużo i może pracować krócej (bija się o niego, wiec może ostrzej negocjować warunki) ergo: ma czas i kasę na siłownię i sport.

W labiryncie Minotaura

Poniedziałek, 18 czerwca 2007

Dzisiaj rano postanowiłam wyjść sama poza kampus. Właściwie było zabawnie. Przeszłam się do najbliższego sklepu, żeby kupić parę rzeczy jak zeszyt czy ścierkę (żeby wreszcie pozbyć się brudu z mojego pokoju).

Pierwsze, co uderza człowieka, jak przekroczy bramę kampusu, jest upał, kurz i brud.

Drugie, co uderza człowieka, to nie brak czegoś takiego jak chodnik, bo na trawie jest wydeptana ścieżka, ale to, że jest ona ok. 40 cm ponad jezdnią, a co 4 metry przechodzą kanały odprowadzające wodę z jezdni. Jak wyglądają? Po prostu wykopane rowy szerokości od 30 do 70 cm. Stąd co parę kroków trzeba je albo przeskakiwać, albo wchodzić w niego i po chwili wychodzić, gdy jest za szeroki.

Trzecie, co uderza człowieka, to ulica pełna trąbiących samochodów, autoriksz, motorów i natrętnie gapiących się ludzi. Szczególnie na białą kobietę.

Dzisiaj miałam pierwsze zajęcia. Ponieważ wykładowca Financial Derivatives nie może być w czwartek i piątek, przeniósł jedne zajęcia na dzisiaj, a drugie na wtorek za tydzień. Na SGH by je po prostu odwołali. Tu nie. Dobrze, że na zajęcia wybrałam się 15 minut wcześniej, bo jakieś 10 minut zajęło mi odszukanie klasy. Ten kampus to istny labirynt w środku dżungli ;] Chyba Minotaur miał podobny, tyle ze miał to wszystko na swojej własnej wyspie. Każdy, kogo się pytałam powtarzał: „Prosto, prosto i w lewo”, „Nie, nie, musisz się cofnąć”, „Idź tędy, a potem w prawo”. Sama nie wiem, jak tam trafiłam. Zajęcia były na dosyć wysokim poziomie. Sam temat jest skomplikowany, a jeżeli dorzucić do tego język angielski z hinduskim akcentem i indyjskie tempo mówienia (baaaardzo szybkie), to szok!

Szczęśliwe kaleki

Niedziela, 17 czerwca 2007

To, co dosyć szybko zauważyłam, to duża liczba osób chodzących o kulach, kulejących, włóczących jedną nogą. I nie jest to chwilowy efekt długiego weekendu, który można było niedawno zauważyć na naszej uczelni. Ci ludzie będą już tak chodzić przez całe życie. Ich otoczenie wydaje się ich w pełni akceptować i otacza przyjaźnią tak, jakby tych różnic nie było.

Kaleka w Polsce dużo bardziej się izoluje – ma rodzinę i grupkę przyjaciół i na tym się często jego kontakty ze światem kończą.

Ja dzisiaj poznałam naprawdę wspaniałą dziewczynę. Tulika ma amputowaną nogę powyżej kolana. Na co dzień chodzi o kuli, czasami zakłada protezę, ale wtedy chodzi się jej ciężej. I wiecie co? Ta dziewczyna dzisiaj w nocy tańczyła. Naprawdę tańczyła i to wspaniale. Pełna radości i szczęścia. Podziwiam ją za odwagę. Podziwiam ją za radość. Podziwiam ją za optymizm. Nawet mi go czasem brakuje.

My B’day

Niedziela, 17 czerwca 2007

Wow, to były niezłe urodziny. Wystarczy chyba napisać, że jak szłam spać, to było już widno, a jak wstałam, to było już południe?

Impreza zaczęła się zaraz po północy. Od razu przyszli do mnie Praneet i Nidhi i złożyli mi życzenia. Potem jeszcze moi znajomi z wymiany i paru Indian. Czyli jednak Monty zadzwonił do Praneeta i wszystko mu powiedział. Właściwie to sam obiecał mi bicie, a że już było za późno na kupno tortu, to zamiast tego parę puszek piwa na głowę. Dlaczego tak się niepokoję w związku z moimi urodzinami? Ano zobaczcie (urodziny Puneeta w Warszawie):

Tak wygląda pierwsza część urodzin, a druga polega na zrobieniu lania. Monty stwierdził, że białą dziewczynę się lepiej bije, bo chociaż widać efekty – skóra robi się różowa.

Na imprezie była wprost cudowna muzyka – dyskotekowe kawałki Hindi i Punjabi. Właśnie tego mi brakowało. Ponieważ kostka już doszła do siebie (zostało mi tylko potworne rozciąganie mięśni), wreszcie mogłam się wyszaleć. Podobno połowa facetów chciała ze mną tańczyć. A tańczyło kilkunastu. Ogólnie spędziłam czas z paczką Praneeta. Dowiedziałam się też, że powinnam urodzić się w Indiach, tylko przez pomyłkę zawędrowałam do Europy. Miło ;)

Jak wyglądają imprezy w Indiach? Dziewczyny są głównie w spodniach i T-shirtach, trochę jak u nas, tylko że krótkie spódniczki odpadają. Była jedna odważna, która ubrała sukienkę do kolan. Tak, taką w jakiej tysiące Polek chodzi po ulicach. Niektóre ubierają salwary lub kurti. Tańczy się podobnie. Faceci chyba tańczą trochę lepiej jak u nas. Pewnie dlatego, że Azja jest wciąż bardziej umuzykalniona niż Europa – taniec jest tu nieodłączną częścią społeczeństwa, podobnie śpiew - często przez okno słyszę, jak ktoś śpiewa i wciąż po głowie mi chodzi kołysanka, którą mama śpiewała mojej kilkuletniej przyjaciółce w samolocie.

Polewania piwem nie było – Praneet się zlitował. Do pokoju trafiłam o 5:30 rano.

Pierwsze wyjście poza kampus

Sobota, 16 czerwca 2007

Jutro mam urodziny. Indianie, tak jak wielu ludzi w Polsce, zaczynają świętować o północy. Trochę smutno – jestem tu sama i mam ochotę zaśpiewać:

„Dzisiaj są moje urodziny,
które obchodzę bez rodziny,
daleko, wysoko wśród manowców,
w pokoiku na wieży hangaru dla szybowców”
[SDM]

O 16:15 przyjechał Monty i zabrał mnie na miasto. Tu nawet przez ulicę bym sama nie przeszła. Jak ktoś wchodzi na jezdnię, to samochody się nie zatrzymują. Monty śmieje się, że to, że kierowcy rozjeżdżają pieszych, zmniejsza przyrost populacji. Wzięliśmy autorikszę (taki mały żółty samochodzik), która tu zastąpiła tradycyjne riksze.

Ruch jest straszny. Zawsze myślałam, że praca w call center to najgorsza robota, jaką mogę dostać. Teraz już wiem, że nigdy nie chciałabym być kierowcą autorikszy. Czuję pełen podziw, jak widzę ich lawirujących między pojazdami, jadących trzema pasami na dwupasmowej drodze, prawie ocierających się o inne auta. Już wiem też, dlaczego tu tyle motorów. Po prostu na nim da się wszędzie wepchać.

Pojechaliśmy do najstarszego domu handlowego – Forum Mall. Za autorikszę płaci się 12 rupii na starcie i 6 rupii za kilometr. Przejechaliśmy 7,5 km, więc zapłaciliśmy 57 rupii, czyli ok. 4 złote. Jako prezent powitalny dostałam kurtę. Tak na marginesie, Monty był pierwszym facetem, który ze mną poszedł na babskie zakupy. Bardzo rozbawił mnie manekin na wystawie ubrany w bardzo tradycyjną spódnicę i czerwoną koszulkę na ramiączkach z napisem Dolce and Gabbana. Sama kupiłam jedną. Nareszcie! Proszę o spódnicę, a sprzedawczyni wyciąga mi okropnie amarantową. Patrzę dziwnie na Monty’ego, on się śmieje, w końcu pytam, czy są jakieś brązowe, czarne, białe… Ich kolory są przeszywające. W Indiach chyba wszystko jest skrajne: pikantne – jest pikantne do granic wytrzymałości, słodkie - jakby był to sam cukier i miód, kolory – aż się zastanawiam, skąd maja takie barwniki. Są jak na zdjęciu obok, brakuje tylko intensywnie turkusowego. Miasto też jest podobne, obok wielkich luksusowych budynków (widziałam siedzibę Accenture i HSBC) stoją posągi bóstw, a obok budowanych nowoczesnych osiedli wciąż są rozsypujące się rudery. Bogactwo i ubóstwo. Piękno i brzydota.

Skoczyliśmy jeszcze do Coffe Baru. Miejscowi, jak nie mają, co robić, a zwykle nie mają, to albo siadają dookoła na murkach, schodach i obserwują ludzi, gadają, palą papierosy, albo idą do Coffe Barów. Wypiliśmy bardzo dobrą kawę z wanilią i miałam okazję spróbować miejscowego przysmaku. To kawałek ciasta polany wrzącą czekoladą z gałką lodów na górze.

Tak w ogóle, to rząd Karnataki ustanowił przepis, że wszystkie kluby i bary zamykają się o 23:00, więc za długo się nie da posiedzieć przy kawce.

Jak już wracaliśmy, czułam się naprawdę szczęśliwa. Jakbym się upiła tym miastem, kolorami, widokami. Aż mi się kręciło w głowie. Do tego jeszcze czułam się jak prawdziwa kobieta. Te indyjskie spódnice, kolczyki, „u look wonderful in it” wypowiedziane przez mojego kumpla, spojrzenia ciekawskich facetów… A dzień jeszcze się nie kończy! Jeszcze czeka mnie pierwsza olbrzymia impreza na kampusie, której wszyscy studenci z niepokojem wyczekują.

Pierwszy normalny dzień

Piątek, 15 czerwca 2007

Dziś wstałam o 8 rano. Kto mnie obudził? Lulu! Przyniósł mi 600 rupii (ok. 42 zł), powiedział, że nic się nie dzieje, nakrzyczał, że mam zacząć jeść i zniknął. Ponieważ w nocy bardzo mi się chciało pić i ostatkiem sił broniłam się przed kranówką, pobiegłam po wodę. Kupiłam też 2 banany, które były o połowę krótsze od naszych. No cóż, widocznie nie używają jeszcze nawozów do bananowców jak Polacy ;]
Zastanawiałam się, co zrobić z resztą pieniędzy i w końcu podjęłam decyzję, że kupię indyjską kartę sim. Okazało się, że muszę wypełnić tam specjalny formularz i wkleić zdjęcie. Przy zwykłym pre-paidzie! Na stołówce oprócz Cariny spotkałam dwóch Francuzów, z których jeden zabrał mnie do banku na kampusie i wreszcie zamieniłam dolary na rupie. Tam też musiałam wypełniać specjalne formularze, składać kopię paszportu i aż się dziwię, że nie chcieli zdjęcia. Tak w ogóle, to obiadek był dobry i wcale nie tak pikantny, jak się tego spodziewałam. Pamiętam, jak kiedyś w Polsce chłopaki gotowali i powiedzieli mi, że w domu dodają 6 łyżek curry, a że tu jedzą z przyjaciółmi nie-Indusami, to dodają tylko 4 ;] Dobrze, że już wcześniej nauczyłam się jeść palcami. Jeżeli jeszcze nie próbowaliście, to mówię wam, tak smakuje dużo lepiej.

Byłam jeszcze w bibliotece. Zaskakujące jest to, że SGH ma Hulla tylko w czytelni i dopiero Bartek pożyczył mi egzemplarz z BUWu, a tu proszę, chwila i leży przede mną „Introduction to Futures and Options Market”. W bibliotece było właśnie malowanie i mogłam podziwiać nowoczesne rusztowania. Strach wejść!

Zrobiłam dzisiaj trochę zdjęć kampusu. Jest po prostu ślicznie. Same budynki wyglądają jak wielki labirynt, pełno jest przejść, ścieżek, połączeń, skrótów, korytarzy, filarów, a wszystko takie same. Ale już wiem, jak dojść na stołówkę, do sklepiku, biblioteki i do Centrum Informatycznego. Bank jest trochę dalej i tam odrobinę błądzę. Ptaki naprawdę pięknie śpiewają, a wieczorami grają świerszcze. Jak się wyłączy wentylator, to słychać startujące i lądujące samoloty. Ten wiatrak na suficie jest bardzo przydatny, ale monotonny szum bardzo usypia, niektórych by irytował, mnie na szczęście nie. Na noc go wyłączam, żeby mieć trochę ciszy. Zresztą, co śmieszniejsze, siedziałam wczoraj z komputerem oparta plecami o ścianę i się przeziębiłam. W Indiach! Ojej, tylko ja jestem do tego zdolna ;]

Aha, minęły zawroty głowy. To jednak jet lag a nie leki antymalaryczne. Na szczęście.

Lunatyczny dzień cd

Czwartek, 14 czerwca 2007, wieczór

Znowu obudził mnie Lulu. Znowu po dwóch godzinach snu. Jakoś nie ma do mnie szczęścia. Powiedział, że za pół godziny idziemy na obiad. Czekałam, ale nie przyszedł. Ponieważ nie miałam jeszcze rupii, nie miałam właściwie jak zapłacić. Podobno tam się podaje Student ID i oni na to konto wydają posiłki, ale sama nie chciałam iść sprawdzić, w takich sprawach się z nimi bardzo ciężko rozmawia i jak o tym pomyślałam, to aż mi się odechciało. Zwykle cię nie słuchają i powtarzają jedno w kółko. Zresztą jadłam w samolocie w środku nocy i mój brzuch musiał chyba trochę odpocząć. Poza tym poznałam Carinę z Niemiec, która podała mi adres proxy i nareszcie miałam Internet. Wieczór spędziłam przy komputerze. Poszłam jeszcze pod prysznic, a właściwie pobiegłam, jak zobaczyłam stado komarów na korytarzu. W jednym prysznicu świeciło się światło i latało tam kilka moskitów i ciem, natomiast w drugim nie działało światło. Zgadnijcie, który wybrałam? Ten drugi. Już wole się myć po ciemku niż być zgryziona. Ponieważ w ciągu dnia trochę spałam, znowu nie mogłam zasnąć i udało mi się to ok. 3 rano. Monty miał wpaść po mnie i mieliśmy wieczorem wymienić dolary i połazić po mieście, ale nie przyszedł. A to przez niego nie miałam rupii, bo się bardzo śpieszył na lotnisku.

Lunatyczny dzień

Czwartek, 14 czerwca 2007, 10:00 (5:30 w Polsce)

Tak na marginesie to zasnęłam jak niemowlę po napisaniu kilku słów. Dopiero pukanie Praneeta 2 godziny później mnie obudziło.

Właśnie dostałam swoją legitymację i stałam się pełnoprawną studentką IIMB. Obcokrajowców jest „aż” siedmioro. Więcej będzie we wrześniu. Jak na razie przyjechała tylko Niemka. Jeszcze ma być Austriak, ktoś z uniwerku Erazma z Rotterdamu, dwaj Francuzi i Tajlandczyk. Nie uruchomili przedmiotu HR Planning, a miałam nadzieję, że zrobię to tu zamiast Zarządzania Zasobami Pracy na SGH. Muszę zamiast tego coś wybrać. Jak na razie mam zajęcia od czwartku do soboty i wołałabym sobie nic w przedziale poniedziałek-środa nie brać. Financial Derivatives brzmi świetnie, przesunęli to właśnie z V trymestru, ale niestety koliduje mi z Personal and Interpersonal Efectiveness. Zostaje Insurance and Risk Management, ale nie wiem, czy to jest fajnie wykładane. Pomyślimy później.

Siedzę, piszę to i kręci mi się w głowie, w brzuchu też trochę dziwnie. Dlatego nie jadłam śniadania, wypiłam tylko herbatę, która wygląda dziwnie, a smakuje jeszcze dziwniej. Tak sobie myślę, że w kraju herbaty herbata nie smakuje jak herbata – jest to słodzona czymś specyficznym herbata z mlekiem. W Polsce tylko kobiety w ciąży czasem to piją ;]

Zastanawiam się, czy to wszystko, co się ze mną dzieje, jest skutkiem jet lagu, a także praktycznie brakiem snu, czy to już te efekty uboczne leków antymalarycznych.

Mój laptop pracuje 4 razy wolniej, jakby nie mógł się tu zaaklimatyzować (na wszelki wypadek robie skaning wirusów, spy-ware’ów i ad-ware’ów). Mój mózg tak samo.

Tak w ogóle to jest tu całkiem przyjemnie. Ptaki naprawdę ładnie śpiewają, wszystko jest zielone, ziemia tak ceglano-pomarańczowa, że aż ciężko się przyzwyczaić, ludzie mili.

Indie – kraj przeciwieństw. Na półkach w moim pokoju jest tyle kurzu, że strach tam położyć ubrania, a sprzątacze zamiatają boisko do siatkówki z opadłych różowych płatków kwiatów.

Wciąż nie jestem w stanie powiedzieć, która godzina. Ze zdziwieniem patrzę na zegary dookoła, jakby dopiero ktoś je wymyślił.

Właśnie zdałam sobie sprawę, że mam pokój nr 216. Tak jak mój pierwszy pokój w Sabinkach. Bardzo przyjemny przypadek. Pokoje są zamykane na kłódkę. Przechodziłam korytarzem i pomyślałam, dlaczego niektórzy się nie zamykają i dopiero opóźnioną drogą połączeniami miedzy ledwo pracującymi komórkami doszło do mnie, że nie da się założyć kłódki na zewnątrz, będąc w środku. To nie przekręcenie klucza. W sumie jest to wygodne o tyle, że od razu widać, kto jest, a kogo nie ma w pokoju. Od środka pokoje zamykane są na malutką zasuwę, tak jak u nas toalety.

Już 11:30. Zasypiam. Przejdę się tylko znaleźć kogoś, kto jest w stanie mi podać parametry LAN w sieci. Albo nie, zachowuję się jak lunatyk i lepiej nie będę straszyć ludzi na korytarzu. Pójdę później. Mam nadzieję, że ten stan nie jest na stałe.

Poniżej widok z mojego balkonu:

WELCOME TO INDIA!!!

Czwartek, 14 czerwca 2007, 3:00 czasu naszego, 6:30 czasu miejscowego

Wylądowałam ok. 3:40 czasu miejscowego, czyli mój zegarek wskazywał 11:10 wieczorem. Musiałam jeszcze zadeklarować wwóz mojego laptopa. Jeżeli chodzi o przechodzenie przez bramki, to jest tu całkiem zabawnie, bo nie trzeba wyciągać laptopów, ściągać zegarków, butów, ubrań wierzchnich. Przeszłam przez bramkę naszpikowana komórkami, kluczami, aparatem fotograficznym itd., bramka oczywiście piszczała, a każdy miał to gdzieś. Po długim czekaniu na bagaż, które wydawało się godzina, i „podziwianiu” indyjskiej organizacji, wyszłam i nareszcie spotkałam Monty’ego, mojego dobrego przyjaciela z poprzedniego semestru na SGH. W Polsce byłam jego buddym, teraz on zrewanżował się wobec mnie. Dopiero wtedy uwierzyłam, że naprawdę jestem w Indiach. Poszliśmy jeszcze na kawę i herbatę [Monty na zdjęciu przy barze], gdzie ukąsił mnie pierwszy komar i modliłam się, żeby to nie był ten malaryczny, bo miałam dopiero jedną dawkę antymalarów i nie byłam pewna, czy już działają, i gdzie dostałam do mojej herbaty lód, o którym bardzo nie chciałam wiedzieć, jak go wyprodukowano i którego ze względu na mój inny niż miejscowy typ odporności nie powinnam zamawiać. Po drodze okazało się, że Monty mieszka ode mnie 20 min autorikszą, widziałam pierwszy raz palmy na własne oczy (tej warszawskiej nie liczę;)) i wszystko to, co nowe dookoła. Zaczął się świt, a ja byłam tak skołowana jeżeli chodzi o czas, że nie byłabym w stanie powiedzieć, czy to świt czy zmierzch. Monty objął mnie ramieniem, potargał włosy jak zwykł to robić wcześniej i wtedy poczułam się tu „u siebie”.

Po kilkukrotnym błądzeniu taksówkarza (ani nie wie, gdzie jest kampus, ani nawet, gdzie Bannerghatta Street!) dojechaliśmy na miejsce. Poznałam Praneeta, pseudonim Lulu, przy czym Monty wola na niego Lonely. To stary kolega Monty’ego jeszcze z Delhi. Lulu załatwił klucze do mojego pokoju, więc nie było problemu z wprowadzeniem się. Pokój wygląda całkiem w porządku, jest wiatrak, balkon, na podłodze są płytki, nie ma karaluchów ani mrówek. W każdym razie jeszcze nie dają o sobie znać. Mieszkam sama. Oczywiście nie myślcie, ze jest to pokój jak w akademiku w Warszawie. Ściany są odrapane i brudne, w kilku miejscach odpada tynk, drzwi balkonowe bardzo ciężko w ogóle zamknąć, na ścianie jest wielka świetlówka, a drzwi zamyka się na zasuwę i kłódkę, ale jak Lulu powiedział – tu każdy by chciał mieć taki pokój. Oczywiście ten budynek (K Block) jest żeński i mężczyźni maja zakaz przebywania tu po określonej godzinie. Lulu ma mnie zabrać kolo 8 na śniadanie, a potem do PGP Office, żeby załatwić wszystkie papierkowe sprawy. Biorąc pod uwagę fakt, że przed wylotem nie spałam, a w samolotach łącznie jakieś 2 godziny, powinnam się chyba przespać. Nie wiem tylko, czy na godzinę znów jest sens się kłaść. Może lepiej popiszę trochę, bo potem wszystko ucieknie. Czuję się dziwnie. Właściwie to nie chce mi się spać. Złapałam jet lag, czyli całkowite zdezorientowanie organizmu po długiej podróży i zmianach stref czasowych.

Lot do Bangalore

Czwartek, 14 czerwca 2007, godziny nocne

W rękawie w drodze na pokład zaczepiła mnie kobieta, która zobaczyła u mnie polski paszport. Była to Polka mieszkająca w USA. Pracuje oczywiście w branży IT. Ponieważ mieszka w Karolinie, jedyny lot do Bangalore ma przez Londyn. A ja myślałam, ze to ja dziwnie lecę, bo najpierw na północny zachód, a potem znowu na południowy wschód. Zresztą lecieliśmy nad Tatrami, także ewidentnie się cofaliśmy. Mogliby zrobić tak, jak z autobusami, tzn. samolot zatrzymuje się 2-3 razy po drodze, ale nie trzeba wysiadać ani się odprawiać, tylko chwilkę poczekać, aż nowi pasażerowie dojdą ;]

W samolocie siedziałam koło mężczyzny, który też oczywiście jest inżynierem IT, pracuje w Londynie i leciał na chwilę do domu. Niedługo jego firma zakłada placówkę w Warszawie, wiec był ciekawy Polski. Ponieważ trzecie miejsce było wolne, przesiadłam się tam, tak że mieliśmy pusty fotel pomiędzy na nasze koce i inne rzeczy. Dobrze, że British ma przy każdym fotelu małe ekrany, to można kilka filmów obejrzeć i aż tak się nie nudzić.

Z samolotu będę mieć dwa wspomnienia oprócz bolących pleców: śliczną i miłą i pełną uroku indyjską stewardessę, która zamiast kostiumu nosiła sari w barwach BA i wyglądała wprost prześlicznie i małą dziewczynkę o ślicznej buzi i kręconych włosach siedzącą na fotelu przede mną, która po pewnym czasie zaczęła zaglądać za mną z zainteresowaniem. Musiałam się jej spodobać, bo jak tylko mama ją puszczała, to pakowała się jej za plecy i wlepiała we mnie duże, czarne oczy, robiła różne minki, bawiła się ze mną w chowanie za oparciem fotela, dotykała mojej twarzy i bardzo wesoło przy tym śmiała się i piszczała. Tamte dzieci są wychowywane w dużej wielopokoleniowej rodzinie, stąd przyzwyczajone są do wielu ludzi dookoła i są bardzo ufne. Dzięki temu w mojej pamięci pozostanie para czarnych, pełnych akceptacji hinduskich oczu.

Lecieliśmy ponad 12 km nad ziemia, na zewnątrz było -47 stopni. Jak wlecieliśmy na terytorium Indii, mieliśmy niecałe 1400 km do pokonania w 1:45h. I wreszcie dotarliśmy do celu:

Lot do Londynu

środa, 13 czerwca 2007, 14:00 czasu naszego, godzina mniej w Londynie

Nie opłacało się spać, bo po 5 wyjeżdżałam na lotnisko. Jest teraz taki przepis, że jak się chce wnieść jakiś płyn na pokład, to trzeba go wcześniej zgłosić (do 100 ml) albo kupić na lotnisku i w sklepie pakują go w specjalnie zgrzewaną torbę. Zaopatrzyłam się więc w wodę mineralną i kupiłam Żywca dla AJaya, bo o taki prezent z Polski prosił.

Lot do Londynu był przyjemny. Nawet udało mi się uchwycić moment wlotu na teren Wielkiej Brytanii (godzina 9:50 czasu naszego). Przy wysiadaniu z samolotu spotkałam Olę F. z naszej uczelni i potem wspólnie czekałyśmy na nasze loty.

W Londynie na lotnisku pytam sympatycznego Murzyna przy bramce, czy muszę pokazywać, że mam wodę mineralną zapakowaną na lotnisku i odruchowo wyciągam worek, który złapałam. On na to uśmiecha się i mówi: „Baby, this is not mineral water. This is lager!”. Ja się zaczynam śmiać i mówię, że to dla kumpla i pokazuję już właściwy worek ;]

Siedzę na lotnisku już pod Gate 4 i obserwowuję ludzi. Większość to Indusi, trochę turystów czy biznesmanów. Dookoła siedzą rodziny z dziećmi, wiele z nich pewnie mieszka w Londynie i leci do domu rodzinnego w Indiach. Czuje się jak w przedszkolu - dookoła biegają dzieci, śmieją się, dokazują, za nimi biegają kobiety w sari, staruszki z siwymi włosami siedzą na miejscach i tylko kiwają głowami. Wszyscy są jak jedna wielka rodzina. Czuje się taką serdeczność, opiekę, bezpieczeństwo. Chyba właśnie to pociąga mnie najbardziej w indyjskich rodzinach. Szczerze powiedziawszy, jeszcze nie bardzo jestem w stanie uwierzyć, że lecę do Indii. Ale juz czuję się w tym klimacie dobrze, mimo że nie wiem, jak będę tam odebrana, ja – biała kobieta z niebieskimi oczami i brązowymi lekko kręconymi włosami na dodatek z blond pasemkami. Jestem wśród nich trochę jak biały niedźwiedź polarny w centrum Warszawy.

Z rozmyślania wybudza mnie głos pani z British Airways, która prosi o podejście do bramki osoby z małymi dziećmi. Nie ma pospiechu, jak normalnie w takiej kolejce ustawia się kilka kobiet, czasem mężczyzn, z dziećmi, to tu 70% czekających to rodziny z niemowlętami lub kilkuletnimi dzieciakami.

Czas się zbierać, na razie.

Pakowanie

środa, 13 czerwca 2007, wcześnie rano

Niestety w związku z wolną pracą niektórych komórek na naszej uczelni, mam małe opóźnienie. Wiele rzeczy robiłam na głupa w ostatniej chwili. Nawet wizę zawsze wydają w ten sam dzień, a mi kazali przyjść po 4 dniach. To może jednak sprawdźmy, czy wszystko jest:

- paszport i wiza – odebrana dzisiaj
- leki przeciwmalaryczne – przyszły dzisiaj kurierem
- kłódeczka do walizki – kupiona wczoraj
- kłódka do czegokolwiek – tez wczoraj
- zdjęty sim-lock – dzisiaj
- leki: przeciw gorączce, biegunce, bolowi, itd., witamina B (odstrasza komary), zapas potasu magnezu na 100 dni - są
- laptop – koniecznie jest
- aparat fotograficzny – jest
- szczepienia - są
- dolary - są
- kubek, talerz i sztućce – są
- żubrówka dla Monty’ego – jest
- żubrówka dla Sumita - jest
- zapas środków higienicznych (tam są drogie) - jest
- dres dla psa – jest
- zwłoki – są
- dres dla zwłok – jest
żartuję ;] (to z Kabaretu Moralnego Niepokoju)

Przypomniałam sobie, że warto byłoby złożyć papier o seminarium magisterskie, na którym jestem od stycznia, bo przecież długo mnie nie będzie. Nie mogłam tego zrobić przez 4 miesiące, ale przy okienku w ciągu 2 minut wymyśliłam wreszcie temat: „Rola integracji w procesie fuzji i przejęć”. Może być? Musi.

Oczywiście oprócz spakowania się do Indii, musiałam spakować wszystkie swoje rzeczy i przenieść je do depozytu, gdyż akademik w wakacje będzie remontowany. Porządki skończyłam ok. 2 rano (buziaki dla Agi za pomoc i Arka, Mateusza i Andrzeja za noszenie pudeł – akurat się winda zepsuła). Pokój rzeczywiście wygląda obco i ponuro.

3...2...1...START

wtorek, 12 czerwca 2007

Ostatni dzien w Polsce. Wlasciwie w ogole nie czuje, ze wyjezdzam. Dokladniej nie czuje Indii, bo bieganine tu i pakowanie odczuwam az nadto. Zaszczepilam sie jednak na meningokoki, takze na sepse nie zachoruje. Juz wrzucilam polowe mojego pokoju do pudel i tylko patrze, jak robi sie coraz brzydszy, jak traci swoja wyjatkowosc. Jutro rano bedzie to tylko obskurny pokoj w akademiku i ani kawaleczka mnie w nim.
Przed chwila dostalam przesylke z lekami antymalarycznymi - Arechin i Paludrine - zaraz jade po Malarone. Bylam juz w Dziekanacie i odebralam potwierdzenie zadeklarowanych przedmiotow. Ciekawe, czy mi je wstukaja w Wirtualny Dziekanat? Wzielam: Human Resouce Planning, Personal and Interpersonal Efectiveness, Financial Statement Analysis i Tracing Creative Boundaries. Nie pytajcie mnie, co to jest to ostatnie, sama nie wiem. Podobno naprawde swietny profesor. Tak powiedzial Raja Sarguna, moj kolega z IIM.
Wczoraj Asha napisala, ze IIMy to najciezsze uniwersytety w Indiach. A ja myslalam, ze przy 4 przedmiotach to bede miec wakacje. Ale w koncu to nie SGH. I nawet wyklady maja tam obowiazkowe, wiec dlugich wypraw sie w trakcie roku akademickiego nie zrobi.
Moj buddy wciaz nie napisal, ja laduje po 3 rano, wiec akademiki beda pozamykane, a pan Krishna, koordynator wymian, stwierdzil, ze jak dojade z lotniska, to juz przeciez bedzie rano. A przeciez to tylko 10 km. Co ja bede na sloniu tam jechac, ze mam na rano dotrzec??? Iscie indyjski porzadek. Raja jest w domu rodzinnym, dobrze ze mam chociaz Monty'ego, to moze mnie odbierze z lotniska.
Aha, kupilam sobie jeszcze 2 klodki. jedna do walizki, a druga tak na wszelki wypadek ;]

O malarii slow kilka

niedziela, 10 czerwca 2007

Wczoraj jechalam metrem i naprzeciwko mnie stal chlopak w koszulce z napisem:
"COME TO INDIA.
1 BILION PEOPLE CAN"T BE WRONG!"
:))

A teraz wracam do tematu:
Malaria [zimnica, febra] to choroba tropikalna wywolywana u czlowieka przez cztery rodzaje pierwotniaka - zarodzca malarycznego. Zarodziec sierpowaty powoduje najciezsza odmiane choroby, ktora moze prowadzic do zgonu. Jak widac z ponizszej mapki, najwieksze zagrozenie malaryczne jest w Afryce (90% zgonow).
Malaria przenoszona jest przez komary Anopheles, stad przypadek czlowieka, ktory zmarl na malarie, poniewaz mial pole kilkanascie kilometrow od Frankfurtu, a komary tez lubia latac samolotami.
Objawy to m.in. wysoka utrzymujaca sie goraczka, dreszcze, bole glowy, nudnosci, wymioty. Pierwotniak niszczy erytrocyty i hematocyty, wiec niedlugo potem wysiada watroba, nerki i po kawalku caly organizm.
W Polsce rocznie jest kilkanascie do nawet 38 (1998) zachorowan, w ostatnich latach stwierdzono kilka zgonow, czesto jednak w zwiazku z niewiedza lekarza pierwszego kontaktu.
Szczepionki do tej pory nie wynaleziono. Bierze sie leki, ktore zmniejszaja ryzyko zachrowania. Do tego oczywiscie moskitiery i repelenty. Najlepszy jest chyba Malarone, tzn. ma najmniej skutkow ubocznych. Kosztuje 160 zl za 12 sztuk, dozowanie codzienne + okres przed wyjazdem i po. W moim przypadku na caly wyjazd musialabym zaplacic za niego 1600 zl. Sa jeszcze Lariam i Doxycyklina. Lariam jest bardzo silny i zaleca sie go do Afryki, doxycyklina nie dziala w Afryce, w Azji sprawdza sie calkiem dobrze. Przy dluzszym pobycie zaleca sie jednak slabsze srodki, bo ten antybiotyk obciaza za mocno organizm. Zostaje wiec paludrine i arechin. Tania polska produkcja. Niestety skutki uboczne to obciazenie watroby, zoladka, bole glowy, psucie wzroku, halucynacje i wiele wiele innych rownie ciekawych.

Na poczatku postanowilam, ze nie bede nic lykac zapobiegawczo, a w przypadku objawow mogacych wskazywac na malarie wezme 3 dni po 4 dawki Malarone + wizyta u lekarza. Wczoraj jednak zdecydowalam, ze jade w koncu w pore deszczowa, wiec ryzyko komarow i malarii jest wieksze, stad w poniedzialek-wtorek kurier przywiezie mi paludrine i arechin. Jak bede miec jakies interesujace halucynacje, to napisze.

Iście Indyjska bieganina

piatek, 8 czerwca 2007

Poniewaz bylo Boze Cialo, wszystko bylo pozamykane, a ja oczywiscie bezskutecznie probowalam zabukowac bilet, bo zadna z moich kart ani kart moich znajomych nie byla w stanie przelknac 3020 zl. Wydalam 80 zl na posrednictwo biura podrozy, ale po doslownie minucie od telefonu mialam maila z potwierdzeniem rezerwacji. Jest ono potrzebne do aplikacji o wize, a Ambasada Indii w srody nie pracuje, w czwartek tez zrobila sobie swieto, a we wszystkie dni sprawy wizowe sa do 12:00. Zdazylam na 11:10 ;] Polka przyjmujaca wnioski byla tak nieuprzejma, ze nadawalaby sie do niejednego dziekanatu. Zeby nie moj wyjazd nie wyszedl za tanio, to od kwietnia wprowadzili oplaty - 184 zl za wize turystyczna i 368 za studencka. I znowu sie okazuje, ze student to gorszy gatunek.

Myślami już w Indiach

środa, 4 czerwca 2007

Dzisiaj mam kilka egzaminow i ostatnio musze walczyc ze soba, zeby uczyc sie rynkow finansowych zamiast czytac o malarii albo ogladac zdjecia z Goa. Ponizej Goa - plaza Palolem.
Wreszcie rano dostalam oddelegowanie na IIM z Dziekanatu. I nawet nie chodzi, ze zlosci takie czekanie: pozwola wyjechac/nie pozwola wyjechac, co o to, ze teraz musze sobie wszystko zalatwic w tydzien. Oczywiscie moje odwolanie przelezalo w Rektoracie ponad tydzien i pani Prorektor dobrze znala sprawe i wlasciwe nieoficjalnie wyrazila zgode na podstawie rekomendacji pana Prorektora ds. Zagranicy. Ech, ale ta sekretarka to gorsza niz Mur Chinski. Nie ma szans sie przez nia przedrzec. Przywioze jej z Indii najpikantniejszy lokalny przysmak, jaki znajde!

Po raz kolejny ciocią...

poniedzialek, 4 czerwca 2007

Wczoraj rano mojemu bratu urodzila sie coreczka. Zuzia jest najladniejszym dzieckiem w calym oddziale i jest bardzo grzeczna. Biorac pod uwage, ze jej mama miala cesarskie ciecie, naprawde dobrze, ze odziedziczyla po mojej rodzinie to, ze ciagle spi. A jak nie spi, to robi miny takie same, jak moj brat. Oj, az strach pomyslec, ze jak wroce, to ten brzdac bedzie mial juz 4 miesiace ;( Tyle mi umknie!

Dzisiaj doszedl kurierem moj aparat fotograficzny. Mial byc tydzien temu, ale "poczta nawalila". Phi! Poczta to tego aparatu nie widziala! Ale dobrze, ze juz go mam. Bede mogla wrzucac zdjecia do blogu.

Szczepienia i przygotowania

poniedzialek, 4 czerwca 2007

W Azji mozna wiele "cudow" zlapac - od ameb przez wscieklizne po malarie.
W Indiach nie ma koniecznych szczepien, a wg MSWiA zalecane sa polio, tyfus, tezec, WZW A+B, wscieklizna i meningokoko. Wszystkie baaardzo drogie. Razem jakies tysiac zlotych.
Wscieklizne sobie podarowalam, nie bede w buszu i moze nie podryza mnie zadne swiatynne malpki, mimo ze sa bardzo agresywne, szczegolnie jak ma sie przy sobie jedzenie.

Tak sie zastanawiam, czy szczepic sie na meningokokowe zapalenie mozgu (szczepionka tylko na zakazenie grupy C). Zakazenie ciezkie, mozna umrzec nawet w ciagu kilku godzin, poza tym meningokoki obok pneumokokow wywoluja sepse. Z drugiej strony droga zakazenia daje male szanse na zlapanie tego swinstwa - trzeba miec swoje sztucce i unikac kontaktu z wydzieliną zarażonego. Czyli dopoki nikt nie bedzie na mnie kichal i probowal mnie calowac, wszystko bedzie dobrze.
Z punktu widzenia gieldy taka decyzja to wlasciwie decyzja: spekula czy hedging;) Stawka to jakies 150 zl za kupno opcji na zycie. A co tam! Albo sie jest inwestorem albo nie.

Dzis zalogowalam sie na Orkucie, bo moi starzy znajomi z Indii zostawiaja mi tam czesto wiadomosci. Znowu pelno propozycji ze strony facetow z Bangalore. Kazdy chetny mnie oprowadzic po miescie, zaopiekowac sie mna po wyladowaniu lub zaprosic na kawe. Biala kobieta w Indiach jest czyms tak egzotycznym, ze wiecej zdjec sie robi z nia niz ze slynnym Taj Mahal (na zdjeciu), a jezeli do tego ma niebieskie oczy i jasne wlosy (ostatnio mam blond pasemka), to juz wszyscy dookola podazaja za nia wzrokiem. Jestem ciekawa, czy Hindusi sa az takimi podrywaczami jak nasi europejscy Wlosi. Przekonam sie niedlugo!

Jak na razie mam przygotowany spiwor tropikalny i czesc ekwipunku. Jutro ide po podstawowe leki do apteki i umawiam sie z chlopakiem, ktory odsprzeda mi za pol ceny Malarone, ktory zostal mu po podrozy do Afryki. Jezeli chodzi o malarie, to Malarone jako lek nowej generacji jest naprawde dobry. Niestety jego cena wynosi 160 zl za 12 tabletek, a poniewaz trzeba brac go kilka dni przed i po powrocie, to zapas na caly wyjazd wynioslby mnie jakies 1600 zl. Duzo tansze sa starsze leki takie jak Lariam, Arechin, Paludrine, ale maja wiele skutkow ubocznych od wymiotow, bolow glowy, uszkodzen watroby i innych organow po zaburzenia wzroku, halucynacje i napady lekowe. Trzeba bedzie jakos kombinowac pol na pol. Na szczescie 90% smiertelnych zachorowan to Azja, wiec moze przezyje. Jak nie, to Klub Inwestora bedzie musial w pazdzierniku zwolac walne zgromadzenie i wybrac nowego prezesa.

Co tu gdybac, che sera sera!